Jaka to melodia!

 
    Miałem jakieś cztery latka, kiedy odkryto, że mam słuch muzyczny. Ot, mały berbeć przypadkowo nacisnął klawisze pianina, stojącego w mieszkaniu u któregoś z sąsiadów, nie pamiętam, którego, bo w naszym domu, zamieszkałym przez ludzi ocalałych z wojennej pożogi i powojennych porządków, instrumenty były nieodzowną częścią umeblowania. Presja, jaką po tym odkryciu wywarto na moją babkę spowodowała, że i u nas pojawiło się stare, mocno zdezelowane pianino i rozległ się najpierw „Wlazł kotek na płotek”, a potem coraz bardziej skomplikowane melodie. A więc -walce Straussa, etiudy Czernego, mozolne odczytywanie nut zapisanych przez Szopena - codzienne ćwiczenia szarpiące nerwy sąsiadów, którzy na swoje utrapienie skłonili mnie do empirycznego odróżniania czarnych i białych klawiszy. Muzyką rozrywkową zainteresowałem się ze względów merkantylnych, gdy w wieku 12 lat zarobiłem dość nieoczekiwanie pierwsze honorarium – na przyjęciu weselnym u sąsiadów z parteru zepsuł się patefon i panna młoda poprosiła mnie, abym zagrał coś do tańca- Strauss przydał się jak znalazł. Pomyślałem wtedy, że dobrze jest grać cudze utwory, ale lepiej i łatwiej- swoje własne. I tak się zaczęła moja życiowa przygoda z komponowaniem piosenek.
    Dziś po latach rzadko siadam do instrumentu, głównie wtedy, gdy nawiedza mnie refleksyjny nastrój. Gram sobie wówczas melodyjki, oddające taki stan ducha, który słowami trudno byłoby wyrazić – ale przy pomocy posłusznej klawiatury udaje się to znakomicie. Napisano wiele pięknych utworów, które w odpowiedniej chwili wywołują wzruszenie. A mnie najbardziej porusza prosta, skoczna piosenka, w metrum na trzy czwarte, którą lubię słuchać w szczególnych momentach. Nasz hymn.
    Coś mnie ściska za gardło, kiedy słyszę „Jeszcze Polska...” w czasie dekoracji zwycięzców na olimpiadzie, wręczania medali Małyszowi, Justynie Kowalczyk czy ostatnio Stochowi, gdy widzę ich wzruszenie i radość „po” odniesionym sukcesie. Diabli mnie jednak biorą, kiedy hymn grają „przed” meczem reprezentacji piłkarskiej, której gra jest zwykle kpiną ze sportu. Jeszcze gorzej, gdy tę piękną pieśń przy byle okazji ryczy tępa horda popierająca politycznego szalbierza, pod którego przewodem ziemia włoska myli jej się z „wolską”.
    Niestety, nadciągają czasy niedobre dla naszej narodowej melodii. Pierwsza okazja -to świeże święto, uchwalone przez Sejm, dla uczczenia „żołnierzy wyklętych”. W naszym kraju właściwie nie ma innych – żołnierze byli, są i będą wyklinani, bo ich bohaterskie wyczyny przysparzają najwięcej cierpień bezbronnym cywilom. Ale będą sztandary, ordery i oczywiście „Mazurek Dąbrowskiego” jako tło dla kanonady patriotycznych ględzeń, szarży gwardii hipokrytów i salw politycznych plutonów egzekucyjnych. A niedługo potem kolejna okazja do śpiewania – rocznica katastrofy. Chóry prowadzone przez różnych dyrygentów katować będą naszą wrażliwość na dźwięki w wielu miejscach, nie zwracając uwagi na to, jak bardzo ta skoczna , buńczuczna i pełna nadziei piosenka nie pasuje do żałobnych obrzędów. Przypomnijcie sobie słowa „Mazurka”, a zrozumiecie, o czym piszę. A fraza, że „złączym się z narodem” brzmi wyjątkowo szyderczo, gdy zważyć, do jakich podziałów doszło w kraju, za którym tak bardzo tęsknili ongiś na ziemi włoskiej legioniści generała Dąbrowskiego. Mało kto się nad tym zastanawia, bo nasz kraj nie ma już chyba symbolu niesprofanowanego przez walczących o władzę polityków. Hymn nie jest wyjątkiem.
    Nie dziwcie się jednak, że przechodząc koło mego mokotowskiego mieszkania, możecie czasami bez żadnej oficjalnej przyczyny usłyszeć przez otwarte na zimową wiosnę okna ten prosty utwór na trzy/czwarte w tonacji F-dur. Gram go na już wiekowym/jak i właściciel/ pianinie nie dlatego, że jestem „za, a nawet przeciw” komuś – lecz by czasami przypominać sobie, jaka to- mimo wszystko- piękna melodia!


 

a.kopff@wp.pl
czytaj także www.1944kopff.bloog.pl