Opole po raz pięćdziesiąty
Jestem już tak stary, że pamiętam początki tego
przedsięwzięcia. W roku 1963 dwóch szaleńców – Jerzy Grygolunas i Mateusz
Święcicki namówiło Karola Musioła, by w jego mieście - Opolu zorganizować coś na
kształt wyścigów w kategorii piosenkarskiej: kto głośniej, kto „nowocześniej”, a
także - kto zgodnie z linią narzuconą przez aktualną władze. Przez lata te
kryteria starannie podtrzymywano, choć zdarzały się odstępstwa, bo niektórzy
wykonawcy przyjeżdżali nad Odrę nie tylko z pracowicie wydzierganym kostiumem,
ale też z niezłymi utworami, a nieliczni - także z wymykającym się z ogólnej
reglamentacji talentem, nierzadko używając go dla propagowania treści
niezgodnych z życzeniem decydentów od kultury i obowiązującej ideologii.
Festiwal odbywał się co roku. Pierwsze dwa dziesięciolecia
był jak ówczesna sytuacja w kraju - lata Gomułki to piosenki tradycyjne, a nawet
nieco archaiczne, ze stopniowym dopływem młodego pokolenia i z zadowoleniem
widzów płynącym z możliwości zaopatrzenia się w niedostępne wędliny w
amfiteatralnych stoiskach. Powodował też gorące dyskusje na temat „wrzasków”
Niemena i długich włosów big-bitowców. Przyjemne dla ucha władzy gloryfikujące
PRL piosenki krytyce nie podlegały. Coś się zaczęło zmieniać w epoce Gierka,
kiedy dopuszczono do głosu twórczość kabaretową. Publiczność wyła ze śmiechu,
gdy na scenie pojawiał się Tey czy Salon Niezależnych, a władza zaciskała
szczęki. Kabareton aż do końca dekady był najbardziej oczekiwanym spektaklem - w
1980 roku był właściwie manifestacją przeciw wszechwładzy PZPR-u. A potem - był
grudzień i w następnym roku festiwalu nie było.
Uczestniczyłem w festiwalach opolskich dość krótko - przez
trzy lata dostarczałem muzycznego towaru w postaci skomponowanych przez siebie
piosenek. Sukcesy, owszem były -ale i też gorzka refleksja, że ta pozornie
beztroska rozrywka to nieoceniona dla ówczesnej władzy impreza propagandowa:
”Patrzcie, jacy jesteśmy weseli w naszej ludowej ojczyźnie!”. Ale kiedy los
imprezy dwukrotnie zawisł na włosku – pospieszyłem z pomocą. Pierwszy raz po
stanie wojennym, a właściwie jeszcze w czasie jego trwania, kiedy zostałem
kierownikiem muzycznym, a właściwie producentem koncertów, które w pogrudniowym
rozpędzie bojkotowali wykonawcy. Udało mi się przekonać wielu, zapewniając
swobodę wyboru repertuaru i wypowiedzi, a także – wznawiając Kabareton. Bogdan
Smoleń wykonał tam pamiętny monolog ”Cicho bydź”, za który otrzymał grzywnę od
cenzora, solidarnie pokrytą przez uczestników, a piosenka ”Szklana pogoda” do
dziś cieszy się popularnością. Przez następne lata byłem kilkakrotnie
kierownikiem muzycznym i artystycznym festiwalu, za co zostałem nagrodzony
pochwałą miejscowego kacyka na zapleczu amfiteatru. Dałem więc sobie ponownie
spokój z Opolem -aż do 1993 roku, kiedy to XXX Festiwalu nikt nie chciał
zorganizować. W przypływie ułańskiej fantazji postanowiłem to uczynić za własne
pieniądze- wynająłem amfiteatr, podpisałem umowy z niezliczoną rzeszą wykonawców
i telewizyjnych realizatorów -i poooszło! A kiedy w Teatrze podniosła się
kurtyna na inaugurującym festiwal przedstawieniu „Do grającej szafy grosik
wrzuć”- wydawało mi się, że wraz z ustrojem minęła era panowania urzędników nad
sztuką. Myliłem się -już następnego dnia zjawiły się miejscowe władze, by
przeprowadzić ”kontrol” poczynań producenta – bo to przecież „ich festiwal !”
Podjąłem daremny trud wytłumaczenia im różnicy między socjalizmem a
kapitalizmem- nie zrozumieli i obrażeni opuścili amfiteatr, a ja pożegnałem się
z Opolem definitywnie. Bo tam wszystko wróciło do nienormalnej normy, w której
ta podupadła impreza trwa do tej pory. Nawet miejscowi notable, z wyjątkiem
tych, którzy zmarli lub siedzą -są ci sami.
Miał być festiwal przeglądem stanu polskiej piosenki. Jaki
jest jej stan na dziś- każdy widzi. Nadal rządzą opolską imprezą ludzie
przypadkowi: emerytowani didżeje, telewizyjni „znawcy”, radiowi układacze tzw.
list przebojów/?/, a nade wszystko- księgowi. Zniknęła ambitna twórczość, bo
wybitni twórcy odeszli lub zamilkli, a młodzi wykonawcy pracowicie naśladując
cudze dokonania polują na nagrody z rąk głuchych na dźwięki celebrytów,
kręcących medialną karuzelą. W efekcie nie chcą przedstawicieli Polski nawet w
dość dennym festiwalu Eurowizji.
Pięćdziesiąty festiwal to osiągnięcie statystyczne -ze sztuką
nie ma wiele wspólnego. Dlatego z nostalgią sięgam do archiwaliów, by znaleźć
prawdziwe perełki z czasów, gdy bariery stawiane twórczości nie były tak
szczelne, jak dzisiaj. I wtedy - „jak mnie co wzruszy, rzuca mnie się na uszy”-
jak śpiewał ongiś w Opolu Jerzy Stuhr. Ale z powodu tego jubileuszu nikt przed
telewizor mnie nie zaciągnie.
a.kopff@wp.pl
czytaj także
www.1944kopff.bloog.pl