Przypadek profesora R.
Smutna zaiste jest dola
profesora zwyczajnego. To, co niektórzy uważają za symbol awansu i stabilizacji,
czyli stałe zatrudnienie i wykonywanie pracy budzącej szacunek -męczennikowi
nauki musi po kilku latach wydawać się zajęciem przeraźliwie nudnym i nie
dającym satysfakcji. Bo nawet jeśli ten uczony mąż dokona jakichś wiekopomnych
odkryć - jeśli nie jest noblistą, to niewielu ten fakt zainteresuje, nie mówiąc
już o godziwej gratyfikacji za codzienny trud użerania się z rzeszą spragnionych
wyłącznie dyplomu /nie wiedzy!/ studentów. Po prostu – beznadziejna orka na
ugorze, bez perspektyw na wyjście z cienia towarzyszy ich monotonnej pracy.
Nic też dziwnego, że z zazdrością spoglądają oni na tych
swoich kolegów, którzy znaleźli sposób na pozyskanie zaszczytów i sławy wśród
szerokiej publiczności. Ot, choćby taka profesor Pawłowicz -w pięknym stylu
przebiła się do świadomości społeczeństwa. No tak, ale ona pod każdym względem
jest nadzwyczajna – jako specjalistką od prawa pomyślnie kluczy między
paragrafami unikając konsekwencji swoich wypowiedzi. Bo właśnie w formie i
treści publicznych wystąpień tkwi tajemnica sukcesu niektórych luminarzy nauki.
Nie tasiemcowe i mało zrozumiane wykłady, nie demonstracje wynalazków czy
hermetyczne publikacje -ale dowcipne, błyskotliwe i przystępne intelektualnie
wywody są pożądane przez środki przekazu, dając nadzwyczajną popularność nawet
najbardziej zwyczajnym profesorom, którzy potrafią odpowiedzieć na to
zapotrzebowanie.
Pan profesor Rońda potrafił -i trzeba przyznać, trafił w
temat „na czasie”, który go podniósł na poziom takich gwiazd sezonu, jak kiedyś
Doda czy szefowie Amber Gold. Jego wyjaśnienia przyczyn katastrofy smoleńskiej,
które wyłożył przy pomocy puszek po piwie i czystej kartki papieru od początku
zachwycały swą logiką i prostotą, niedostępną dla wydumanych i bełkotliwych
oświadczeń „doradców Tuska”. Pan profesor od razu awansował na szefa wielce
fachowego gremium działającego w Sejmie pod przywództwem Antoniego Macierewicza,
gromadzącego jasnowidzów zagranicznych i nagłaśniające ich występy -polskie
media. Nawet poczciwy prezes Polskiej Akademii Nauk był pod wrażeniem i dlatego
zaproponował debatę naukową pod hasłem ”Nieszczęśliwy wypadek czy zamach”, w
czasie której prof. Rońda miał dokonać ponownie swej sławnej prezentacji, tym
razem w towarzystwie gości z Ameryki: nauczyciela z gimnazjum i laboranta ze
szkoły medycznej. To, co prawda nie są profesorowie, ale z USA !– a to znaczy
więcej niż jakiś tam Lasek z całą swoją komisją.
Niestety, pan profesor nieoczekiwanie storpedował inicjatywę
prezesa Kleibera: oświadczył bowiem, że w sprawie katastrofy „blefował” czyli
mówiąc prostym językiem -zrobił sobie jaja z ogólnonarodowego nieszczęścia, a z
pana Macierewicza w szczególności. Opinia publiczna jest wstrząśnięta tym
bardziej, że pan Antoni poświęcił już ponad trzy lata swego pracowitego życia na
dogłębne badanie tej tragedii, a ilość wysyłanych przez niego do prokuratury
zawiadomień w tej sprawie zbliża się niebezpiecznie do rekordu posła-agenta
Tomka. Usprawiedliwić swe postępowanie prof. Rońda może tylko specyficznym
poczuciem humoru – niektórzy wiążą je z piwem, po którym puste puszki
zapoczątkowały ten wesoły/?/ incydent. Ale czyż uczony profesor nie rozumie, że
jego profesji żarty nie powinny się trzymać? Zwłaszcza, że Sejm nie jest zbyt
dobrym miejscem do wywoływania wesołości – zbyt wielu jest tam prawdziwych
profesjonalistów w tej dziedzinie. Zwyczajny profesor z Krakowa nie ma szans i
teraz grożą mu całkiem nieśmieszne konsekwencje – z brakiem zaproszeń z TVN-u na
czele. A tak dobrze się zapowiadało!
Przypadek profesora R. niech będzie ostrzeżeniem dla tych
pracowników naukowych, którzy uważają, że uzyskiwać profity z polityki jest
łatwiej, niż tyrać na uczelni- wystarczy być dyspozycyjnym wobec właściwego
przywódcy. Nieprawda! Inny profesor -Gliński- już od dłuższego czasu frymarczy
swym naukowym dorobkiem i godnością własną- i ... nic! Wspomniana prof.
Pawłowicz z dostojnej damy zmieniła się w jarmarczną babę- a korzyści
dyskusyjne. Profesor Rońda po powrocie na AGH /o ile wróci!/ będzie miał pod
górkę, choć jego studenci -kupę śmiechu. Warto było?
I tylko prof. Kleibera mi żal, bo to prawdziwy człowiek
nauki. Naiwny jak dziecko.
a.kopff@wp.pl
czytaj także
www.1944kopff.bloog.pl