Nie gęsi?

 

      Nie będę ukrywał: nie odznaczam się przesadną znajomością języków obcych. Ot, trochę niemieckiego (pewnie atawizm po przodkach), parę słów po angielsku, a po niegdysiejszych wojażach po nieboszczyku Związku Radzieckim umiejętność porozumienia się w sprawach podstawowych z  przybyszami ze wschodu. Myślałem, że uda mi się jakoś przemknąć przez życie władając w miarę poprawnie tylko językiem ojczystym - w tym celu przestałem wyjeżdżać za granicę, słuchać radia nadającego od rana do wieczora anglojęzyczne przeboje, a nawet spacerować po Warszawie pełnej szyldów "McDonald", "Auchan", "Raiffeisen Bank" lub wręcz "for rent" lub "for sale".

     Niestety, dopadli mnie. Co chwilę otrzymuję do wypełnienia jakieś ankiety, w których  nieodmiennie figuruje rubryka: znajomość języków obcych. Brak owej znajomości dyskwalifikuje zarówno w ubieganiu się o nagrodę Nobla, jak i o posadę nocnego stróża w Real Estate Development Services Warsaw, Poland. Wymóg posługiwania się obcym językiem w kraju ojczystym stanowi często warunek przetrwania, gdyż sytuacja coraz bardziej przypomina okres zaborów.

     Odwiedziłem ostatnio pewną instytucję - zaproszenie (po angielsku) przysłał mi naczelny - Polak. Przez szklaną ścianą oddzielającą jego skromny pokoik od ogromnego gabinetu widać było biurko wielkości lotniska, za którym, w pozie carskiego czynownika, rozpierał się korpulentny facet. -To mój nieoficjalny szef - Amerykanin - wyjaśnił mój rozmówca. - Wysłałem to zaproszenie po angielsku, bo on musi wiedzieć, co i do kogo piszę, a polskiego nie zna. Z tego ustawowego powodu teoretycznie zajmuje podrzędne miejsce, ale faktycznie wszystkim zarządza - jest przedstawicielem amerykańskiego właściciela. Przepraszam, ale właśnie kiwa na mnie, dokończymy rozmowę kiedy indziej - i wybiegł, gdyż za szybą grubas wykonywał gesty, jakimi Anglicy w Indiach przyzywali swych tubylczych służących. W czasie zaś innej wizyty, u kolejnego zagranicznego satrapy, zapytany, dlaczego nie znam angielskiego, bezczelnie (ale przez tłumacza) odparłem, że gdyby  mi zaproponowano pracę w Londynie na podobnym stanowisku jak jemu w Polsce, na pewno bym się języka nauczył. Kiedy po dłuższej chwili zrozumiał aluzję, uznał wizytę za zakończoną.

     Nie chcę być posądzony o ksenofobię. Mogę znieść dwujęzyczne menu w restauracjach i napisy na drogowskazach przypominające szyldy sklepowe z czasów Wokulskiego - pod warunkiem, że inskrypcje w języku polskim będą jednak trochę większe. Chcę wprost zapytać, czy tak ma wyglądać nasz udział we wspólnej Europie. Dziś bowiem Europa i bogata reszta świata wlazła już nam na łeb silna tym razem nie armatami, lecz forsą. Obserwując działalność wielu zagranicznych firm w Polsce już dawno pozbyłem się złudzeń - każda wydana przez nich złotówka, szumnie nazywana "napływem kapitału" owocuje dwuzłotowym (co najmniej) wypływem. Przy okazji  deprawuje polskich pracowników - zagrożeni bezrobociem zgadzają się oni na upokarzające warunki pracy (choćby w supermarketach) i sposób traktowania przypominający wczesny kolonializm. Mam wątpliwość, czy będziemy partnerem Europy, czy jej bantustanem.

      Nie tracę jednak nadziei, że proces integracji nie będzie jednostronny, zwłaszcza, że nasz kraj posiada magiczną siłę przyciągania i zmiany osobowości nawet nieprzychylnie nastawionych do Polski cudzoziemców. Niektórzy z nich zapłacili ongiś najwyższą cenę za tę zmianę, tak, jak przedwojenny nauczyciel rzeszowskiego liceum, polonista - Austriak (!) dr Ottenbreit, który zginął po odmowie podpisania volkslisty. Nie od rzeczy  będzie przytoczyć zastrzeżenie z testamentu Helclów, spolonizowanych krakowskich Niemców, że w ufundowanej przez nich na Cmentarzu Rakowickim kaplicy "wolno chować tylko tych członków ich rodziny, którzy mówili po polsku". Historia zatem zna różne przypadki, a kto dożyje - zobaczy. Zapraszam do przemyśleń na ten temat w czasie wrześniowych weekendów (z ang. - koniec tygodnia). A tytuł? Z Mikołaja Reja. Jego prawnuk, były ambasador USA w Warszawie - mówił po polsku.

2003 r.