Ziemia obiecanek czyli ostatnia miłość pana T.

 

         Skuszony przez  dawnych szkolnych kolegów pan T. ,dość leciwy współpracownik różnych mediów, udał się tam, skąd pochodził: na prowincję.   –Wróć, zobaczysz, jakie tu są teraz wspaniałe możliwości – zachęcali starzy i nowi znajomi.-  Z dala od warszawskich łże-elit i pseudo-salonów na pewno znajdziesz nowe pole do działania na starych śmieciach.

        Pan T. dał się namówić, przyjechał i zaczął działać. Na początek odwiedził władze miasta.

-Cienko u nas z promocją- usłyszał. -Nie ma odpowiednich ludzi, fachowców potrzebnych do stworzenia wizerunku miasta. Mamy się czym pochwalić, cóż, kiedy nasz dyrektor od promocji to dyletant. Może  pan się tym zajmie? Obiecujemy pomoc, w tym finansową, we wszystkich pana poczynaniach.

        Pan T. zainwestował swoje pieniądze w lokalną stację telewizyjną.

-Cudowny pomysł!- zachłystywali się magistraccy urzędnicy pchając się co pięć minut przed kamery.- A może by tak transmisje z obrad Rady Miasta?

         Pan T. zainwestował własne środki w łącza.

- Nareszcie obywatele widzą, jak ich przedstawiciele ciężko pracują! – piali radni. –Obiecujemy  wynagrodzić pański trud!  Gdyby tak jeszcze więcej o mieście – jakiś serwis informacyjny, tylu młodych studiuje dziennikarstwo – to była by dla nich  świetna praktyka!

        Pan T. zainwestował oszczędności w kamery i systemy montażowe oraz udał się do Ich Magnificencji Rektorów prywatnych uczelni.

-Nasi studenci to geniusze i bardzo się cieszymy, że wreszcie ujawnią się ich talenty – usłyszał. –Chcemy partycypować w pańskim przedsięwzięciu! Ile  można na tym zarobić?

        Pan T. wymienił śmieszną sumę - panowie rektorzy wymienili znaczące spojrzenia.

-Tak mało? A my myśleliśmy, że telewizja to taki złoty interes jak nasze uczelnie! 

 

      Kogóż to jeszcze nie odwiedził pan T.! Lokalni przedsiębiorcy, politycy, duchowni, wydawcy prasy, a nawet tzw. zwykli obywatele obiecywali, przyrzekali, zapewniali, deklarowali, a pan T. liczył wydatki czekając na konkretną współpracę. Bezskutecznie.

 

       Minęło pół roku. Pan T. zaciągnął kredyt, po czym udał się do ratusza.

-Chciałbym prosić o obiecaną pomoc- zaczął nieśmiało.- Chodzi tylko o refundację kosztów promocji, transmisji i obsługi.... drobne w gruncie rzeczy pieniądze- zwrot tego, co dla miasta wyłożyłem,

-Miasto nie może wspierać finansowo prywatnej inicjatywy – padło stanowcze stwierdzenie.- A te transmisje, audycje czy programy? Przydały się, bo były wybory, które wygraliśmy! Coś panu obiecano? Oj! Co myśmy tu ludziom naobiecywali w czasie kampanii! A tak naprawdę, to po cholerę pan tu przyjechał?- zapytał obcesowo jeden z urzędników.

-Bo... wiele lat tu mieszkałem i.... kocham to miasto! – chlapnął bez zastanowienia pan T. i natychmiast tego pożałował.

-Ha, ha, ha!  To pan jesteś jakimś romantykiem, a nie uczciwym biznesmenem! 

Wariat albo patriota –zresztą, co za różnica! My tu oczekujemy poważnych inwestorów , a nie marzycieli!    

          Pan T. postanowił zatem wyemigrować . Niestety, miejscowa młodzież, lepiej niż on zorientowana w beznadziei lokalnej /i nie tylko/ rzeczywistości, bilety lotnicze do Londynu i Dublina wykupiła na rok z góry. Gdy samochodem  oddalał się od krainy, którą kochał bez wzajemności,  poświęcając jej swój czas, energię i pieniądze, w radiu usłyszał stary przebój  ”Pokażcie mi piękniejszy kraj na ziemi”. –To prawda, kraj jest piękny –pomyślał pan T. – szkoda, że przewodnicy są do dupy –westchnął i dodał gazu.

  2007r.